-
Mam znajomych, którzy mówią tak: „Boże, znowu poniedziałek”, czy „byle do piątku”. Ja tak nie mam. Znalazłem swoje miejsce na ziemi, mam realny wpływ na zmiany i generalnie to świata poza pracą nie widzę... – mówi ubiegający się o ponowną reelekcję burmistrz Jacek Sauter Na półtora miesiąca przed wyborami samorządowymi w Bytomiu Odrz. w zasadzie nie czuć kampanii. Miasto nie jest oplakatowane wizerunkami kandydatów, o samym wyścigu po władzę, jak to ma miejsce w innych gminach, nawet specjalnie się nie mówi. Jedynym kandydatem na fotel burmistrza, który oficjalnie zgłasza chęć ponownego rządzenia, jest burmistrz Jacek Sauter (w ostatnich wyborach w 2010 r. uzyskał ponad 84 procent poparcia – dop. red.), który jest kandydatem KWW Miłośników Bytomia Odrzańskiego. W rozmowie z Mariuszem Pojnarem opowiada o samorządowej codzienności, symbolice zmian, poczuciu humoru, rzeczach przyziemnych i wielkich oraz o tym, jak niedawno został nazwany chytrusem...
Mamy początek października, ale cofnijmy się pół roku wstecz, a konkretnie do 8 marca. Z okazji Dnia Kobiet odstawiliście niezłe show dla bytomskich pań. Podczas tego przedstawienia epizodyczne role zagrali Wadim Tyszkiewicz i Wiesław Szkondziak, którzy przyjechali dokonać pierwszego rozbioru Bytomia. Prezydent Tyszkiewicz mówił wtedy do pań: „Burmistrzem to już na pewno jesteście znudzone. Dziś jest kabaret, ale na co dzień są nudy, nudy, nudy”. Do rozbioru gminy ostatecznie nie doszło, panie stwierdziły, że nie są panem znudzone, ale czy pan się nie znudził samorządem? Generalnie na swoją pracę patrzę tak, że świata poza nią nie widzę. Ona jest dla mnie największą nagrodą. To, że co cztery lata ludzie mi ufają i że wyniki głosowań kształtują się na niezłym poziomie, powoduje, że moja miłość do Bytomia jest utrwalana. Ludzie dają ci taki sygnał: „chłopie, dobrze pracujesz, pracuj dalej”. Powiem więcej: ja nie mam dnia, w którym nie chciałbym iść do pracy. To szczęście mieć takie zajęcie, które nie wywołuje odruchu niechęci. Mam znajomych, którzy mówią tak: „Boże, znowu poniedziałek”, czy „byle do piątku”. Ja tak nie mam. Znalazłem swoje miejsce na ziemi, mam realny wpływ na zmiany. Widzę, że z Bytomia Odrz. naprawdę jesteśmy w stanie uczynić perełkę. Pewnie potrzeba jeszcze sporo czasu, ale to przyspieszenie związane ze środkami unijnymi pozwala mieć nadzieję, że zrobimy takie miejsce, do którego będą ściągać turyści. Kiedyś określono Bytom jako wizytówkę woj. lubuskiego. Musimy się tego trzymać.
Ale na pewno chwile zwątpienia są... Zdarzają się, bo jesteśmy w tej pracy jednak narażeni raczej na ganienie za coś niż na pochwały. W tej kadencji entuzjazm usłyszałem tylko raz. Właśnie po imprezie z okazji 8 marca. Nie po otwarciu portu, nie po wielu innych inwestycjach, ale po tym pajacowaniu. Zacząłem żartować z kolegami, że może nie trzeba pracować, tylko trzeba pajacować... (śmiech)
Na fotelu burmistrza jest pan już ponad 20 lat. Jaka jest recepta na długie rządzenie? W zasadzie nigdy nie miałem żadnego rozbudowanego programu wyborczego. Odkąd ubiegam się o to stanowisko, powtarzam, że jedyny punkt mojego programu zamyka się w gospodarnym wydawaniu pieniędzy publicznych. Moją idee fixe nie jest żadna turystyka, choć to też, ale tą podstawową jest zadowolenie mieszkańców. Oni się muszą dobrze czuć, muszą tu mieć właściwe warunki do funkcjonowania. Muszą mieć też szansę dobrze zarobić w Głogowie, Nowej Soli, a teraz pewnie też u nas, bo przypomnę - ma u nas stanąć duży zakład meblowy. Tu nigdy nie będzie tętniło życie kulturalne, bo nas na to nie stać. Niedawno, w kontekście Festiwalu Twórczości Niewidomych, ktoś mi powiedział, że jeszcze takiego chytrego człowieka jak ja nie spotkał. Na gruncie samorządowym chyba tak faktycznie jest. W domu jest inaczej, bo żona mówi odwrotnie, że wszystko bym rozdał (śmiech). Ale dużo trudniej się wydaje pieniądze publiczne. Stoję na ich straży jak najlepiej, dlatego mieszkańcy wybierając mnie mają pewność, że próbujemy rządzić jak najbardziej gospodarnie się da.
Wróćmy do początku pana kariery samorządowej. Pierwszy wyścig o fotel zakończył się dla pana porażką. Tak, wystartowałem w wyborach w 1990 r. i przegrałem, co zresztą strasznie przeżywałem, po czym odszedłem z urzędu. Potem, po odwołaniu już chyba drugiego burmistrza był konkurs, na który zgłosiło się ośmiu kandydatów, w tym ja. Rada wybrała mnie, co zresztą czyniła do 2002 roku, do momentu wprowadzenia wyborów bezpośrednich na prezydentów, wójtów i burmistrzów. W tym pierwszym okresie rządów w 100 procentach pokazałem swoją filozofię, czyli wyłączamy światła, nie robimy remontów. Tylko kopanie, kopanie i jeszcze raz kopanie - pod kanalizację, gazyfikację, oczyszczalnie, telefonizację. W Bytomiu było ciemno, brudno i generalnie syf. Taka anegdotka z tamtego okresu: moje dziewczyny w urzędzie mówiły, żebym włączył światło, bo już nawet w parkach nie gwałcą, a miały na to nadzieję... Zero kultury, pozamykane biblioteki, żadna gazeta nieprenumerowana. W domu kultury został jeden człowiek. Na takie wyrzeczenia umówiliśmy się z mieszkańcami za pośrednictwem radnych. Ludzie w tym syfie wytrzymali 10 lat. Dopiero w 2000 r. zaczęliśmy prace związane z poprawą infrastruktury, czyli budową dróg, chodników i zmianą elewacji itd. Często powtarzam, że dziś mieszkańcy by się z tym nie zgodzili, ale wtedy się udało. Zresztą, na początku mojego burmistrzowania, kiedy Samoobrona zaczęła wywozić na taczkach, poprosiłem, żeby wstrzymano w sklepach sprzedaż taczek, bo by mnie wywieźli (śmiech). Kiedyś wzięliśmy udział w jednym konkursie, za który trzeba było zapłacić, czyli na najlepiej oświetlone miasto. Zostaliśmy najlepszą gminą w Polsce i to jest symbol tych zmian, które u nas zaszły.
Co dalej, jeśli oczywiście pan wygra kolejne wybory? Rzeczy, które musimy rozwiązywać, dzielę na te przyziemne i wielkie. Jeśli chodzi o te pierwsze, to system komunikacji. Jeśli ponownie dostaniemy mandat od społeczeństwa, ja i moi współpracownicy, to chcemy wziąć się za dwa najważniejsze ciągi, które są w najgorszym stanie, czyli Szeroką i Młyńską ze wszystkimi drogami do cmentarza. Żeby porządnie to rozwiązać, bo kosztorysy są na 7 mln zł. Planujemy z województwem także remont ul. Ogrodowej, zakładam, że to w 2016, bo projekt będzie w czerwcu przyszłego roku. To spowoduje, że Bytom jeśli chodzi o ciągi komunikacyjne, praktycznie będzie zrobiony w 100 procentach. Na terenie wiejskim zostanie też tylko kilka, bo ze schetynówek zrobiliśmy już cztery wioski. To znaczy, że w przyszłej kadencji jesteśmy w stanie zakończyć przebudowę całej sieci komunikacyjnej na terenie gminy. Kolejna rzecz to cmentarz, który wreszcie chcemy wybudować. Myślę, że ta kadencja - jeśli dostaniemy mandat - będzie dla tej inwestycji decydująca.
Te wielkie rzeczy to...? Ogromny plan rewitalizacji zaplecza rynku, to byłoby zadanie historyczne. Zakładam, że to mogłoby kosztować 20, 30 mln zł, czyli to już jest kosmos. Robimy koncepcję, której efektem powinny być projekty poszczególnych pierzei, od stacji paliw aż za szkołę. To byłaby rzecz, która nie jest tak ważna, gdyby nie było pieniędzy unijnych. Dwa, oczywiście port, czyli zrobienie mariny z hangarem, z miejscami noclegowymi na górze plus oranżeria. To byłoby na kolejne cztery lata. A potem, choć tu wybiegam za bardzo w przyszłość, kolejnym celem będzie zagospodarowanie 25 ha błoni nadodrzańskich. W porcie nie ma miejsca na imprezy, a na rynku przeszkadzamy ludziom. Na błoniach będzie miejsce na turystykę, odpoczynek, zabawę i sport. A dalej to już trzeba byłoby zrobić jezioro (uśmiech). Żeby pomyśleć o turystyce stacjonarnej i to nie jest mrzonka. Koło Małaszowic jest źródło, które bije wodę i jest tam ogromna przestrzeń pól, którą można nią zalać. Jak usłyszałem o tym 20 lat temu myślałem, że to fantasmagoria, ale zawsze to w głowie miałem. Jeżeli społeczeństwo uzna, że warto wydawać na to pieniądze, to kto wie?
Zawsze pan powtarzał, że siła jest w grupie, co tłumaczy też pana zamiłowanie do sportów zespołowych. W końcówce kadencji materializują się założenia Nowosolskiego Obszaru Funkcjonalnego. Czy z pana punktu widzenia ewentualne zmiany na fotelach włodarzy zachwieją tą współpracą? Uważam, że nie. Chyba, że zmienią się władze Nowej Soli. Mam nadzieję, że nie znajdzie się samorządowiec, który negując swojego poprzednika tylko i wyłącznie dla zasady odrzuci działania w ramach NOF-u, bo to przyszłość naszego funkcjonowania. Swoje ambicje trzeba schować do kieszeni i sobie powiedzieć jasno: motorem rozwoju regionu musi być miasto powiatowe. Musimy cieszyć się z rozwoju strefy, szpitala, placówek oświatowych, bo mała gmina nie jest w stanie zaspokoić wszystkich potrzeb swoich mieszkańców. Ale też Nowa Sól powinna wykorzystać potencjał małych miejscowości, które ma wokół siebie. Interes jest obopólny. Eko-Przyszłość pokazała, że warto duże rzeczy robić razem. My na to jesteśmy skazani. Mój strach przed tym, że zostaniemy sami, był niepotrzebny. Nowa Sól w każdym działaniu zgadza się na jeden głos. Czyli teoretycznie w każdym głosowaniu możemy ją przegłosować. Ale hołdujemy zasadzie: przywództwo i partnerstwo. Na razie decydują sprawy merytoryczne. Moi koledzy są dla mnie niesamowici, bo nie ma dyskusji egoistycznych, przecież każdemu zależy, żeby u niego było najlepiej, ale to nigdy nie wychodzi w naszej dyskusji.
Wśród włodarzy w powiecie uchodzi pan za tego z największym poczuciem humoru. To pana bufor w sprawowaniu władzy? Często powtarzam, dajmy z siebie pożartować, to będzie trochę spuszczonego powietrza. Według mnie trzeba zawsze wprowadzać trochę luzu, choć nie ze wszystkimi da się to zrobić. Tak jak muzyka łagodzi obyczaje, tam samo jest z humorem. Choć zdaję sobie sprawę, że gdyby w parze nie szła solidna praca, to żarty nie byłyby śmieszne. Kiedyś na imprezę charytatywną dla powodzian z południa kraju jeden z hodowców kur przekazał nam ogromną ilość jajek. Nie wiedzieliśmy, co z tym zrobić, bo ja jestem przeciwnikiem wyrzucania jedzenia w każdej postaci. Niemniej zrobiliśmy pięć dużych portretów z wizerunkiem moim, przewodniczącego, księdza i kogoś tam jeszcze. Ludzie licytowali jajka, kupowali, a potem w nas rzucali. Najbardziej oberwało się mi. Uważam, że trzeba mieć dystans do siebie i jeśli ktoś potrafi go łapać, to nie ma w tym nic złego.
16 listopada będzie jednak dniem śmiertelnie poważnym. Ze spokojem pan podchodzi do tego dnia, bo przecież kontrkandydata na horyzoncie brak? Zacznę od końca. Według mnie powinien być przynajmniej jeszcze jeden kandydat, choć przyznam, że o żadnym nie słyszałem. Chociażby po to, żeby mieszkańcy, którzy mają wątpliwości co do mojej osoby i woleliby innego burmistrza, mogli w ten sposób wyrazić swoje zdanie. Nie chcę, żeby brzmiało to jako zadufanie, ale jak zwykle czekam na tę ocenę ze spokojem. Jeżeli będę mógł dalej pracować, to będę bardzo szczęśliwy. Uznam po raz kolejny, że to aprobata dla mojego sposobu rządzenia. Może nieładnie, bo mówię o zadaniach wykraczających poza ten rok, ale moim obowiązkiem jest pracować i szykować wszystko tak, jakbym miał pracować dalej. Musieliśmy złożyć wnioski, przygotować się do następnego rozdania środków unijnych itd. Jeżeli społeczeństwo mi podziękuje, to będzie to dla mnie straszna porażka. Gmina, mam nadzieję, będzie dalej kontynuowała pewne kierunki. Brakuje mi wyobraźni, żeby pomyśleć, że one powinny być inne. Ile trzeba czasu, żeby Bytom stał się perełką, o której pan mówił wcześniej? Zakładam, że ze dwadzieścia lat. To długo chce pan rządzić... (śmiech) O lasce już mnie tu nie wpuszczą...
źródło: Tygodnik Krąg
|